Dlaczego nienawidzę, jak Wam się udaje

Moje ulubione „powiedzonko” w języku polskim to właśnie udało się. Osobę, która pierwsza ukuła to wyrażenie chętnie przywiązałbym do tatrzańskiej skały i kazał 24/7 słuchać „Tu na razie jest ściernisko”.

W innych językach, jak np. angielski, nie ma takiego wyrażenia. Mamy I did it; We made it, etc. w których w oczywisty sposób widać sprawczość osoby, która dane zdanie wypowiada. W Polsce słuchamy wypowiedzi mistrza w skokach narciarskich, który opowiada jak to „udało mu się wygrać”. Politycy o swoich rządach mówią, że udało im się rozbudować metro, czy zakończyć budowę obwodnicy.

Nam na co dzień udaje się zakończyć z sukcesem ważny projekt, wysłać na czas ofertę, która ma szanse przenieść firmę na wyższy poziom.

Jako rodzicom małych dzieci udaje nam się wyrwać na randkę / do kina. Do dzieci z kolei mówimy jak to ładnie udało im się zrobić laurkę dla babci, czy wygrać zawody narciarskie.

„Jakoś nam się udało” – wszyscy pracowali, robili wszystko co w ich mocy, zgodnie ze swoją wiedzą, umiejętnościami, z włożonym niemałym wysiłkiem, czasami przezwyciężając swoje obawy czy ograniczenia, a na końcu nikt nie wie, dlaczego „nam się udało”. No po prostu „jakoś nam się udało”. Po prostu „fartem”, cała reszta nie miała z tym nic wspólnego. Szczęście, dar od losu, łaska boska, jak zwał tak zwał, ale my nie mieliśmy z tym nic wspólnego.

Nie wiem co jest w naszej mentalności, że w języku zaszyliśmy taki dziwny „czar”, który efekty naszej ciężkiej pracy przypisuje jakiejś nieokreślonej sile, która sprawia, że coś się udaje lub nie.

Może nasze zamiłowanie do wyrażenia „udało się” to też kwestia tego, że doskonale zwalnia nas z odpowiedzialności za efekty naszej pracy? Tak jest łatwiej i w razie niepowodzenia można po prostu powiedzieć „nie udało się”, a nie przechodzić do refleksji nad przyczynami. Refleksja to straszna broń - jeszcze byśmy przypadkiem następnym razem zrobili coś inaczej i dla odmiany tym razem by nam się „udało” i co z tym dalej począć? Zostaniemy z tym „udaniem” jak Himilsbach z angielskim.

Jak później można w jakikolwiek sposób doceniać pracę swoją, czy innych włożoną w osiągnięcie jakiegoś celu, jeśli jedyna możliwość jest taka, że albo się udaje, albo nie i cała reszta w zasadzie się nie liczy (a już na pewno nie zależy od głównej zainteresowanej osoby).

„Temu się udało, bo ma znajomości”, „Tamtej się udało, bo jest ładna”, „Innej się udało, bo miała bogatych rodziców”. A co z tymi, którzy nie mieli, nie byli ładni, nie dostali jakiegoś „daru losu”, a mimo wszystko „im się udało”. Jaka jest przyczyna? Polska mądrość ludowa nie ma na to odpowiedzi.

Może nie ma sensu bić piany w temacie? Może ja się po prostu czepiam, bo za bardzo „weszły mi” te kołczingowe brednie, które każą nam używać języka afirmacji, bo od tego staniemy się piękni, młodzi i bogaci, a dzieci nasze „nam się udadzą” i wyrosną na porządnych ludzi?


A może jeszcze jeden?